Wspomnienia z Syberii
Stanisława Stańczuka
(fragmenty)
(...) Dotarliśmy do obozu, w którym było 10
baraków i ziemianki – po 500 osób w jednej. Spaliśmy na pryczach z desek.
Następnego dnia dano nam sienniki na słomę i poszliśmy na pole do sterty,
napełnić te sienniki. Jednak po tygodniu musieliśmy je wyrzucić, bo wszy
nie dawały nam spokoju. Odtąd spaliśmy po dwóch na jednej pryczy. Ubranie
jednego służyło za materac, a drugim okrywaliśmy się. Wyżywienie było
bardzo słabe. Dostawaliśmy wodę i 200 g chleba, często surowego. Każdy był
brudny, nieogolony, bo wody do mycia nie było. Nie było możliwości prania,
zatem koszula zrobiła się czarna i sztywna. Zimą mróz dochodził do 45
stopni i nawet wtedy zapędzano nas do pracy. Tak minął grudzień, a w
styczniu 1945 r. ludzie zaczęli masowo umierać na czerwonkę. Najczęściej
chorowali ci, którzy jedli słone śledzie, a później, aby zaspokoić
pragnienie, jedli śnieg. Na początku stycznia zostałem przydzielony do
ekipy pogrzebowej. Praca polegała na zbieraniu zwłok spod szpitala i
grzebaniu ich we wcześniej wykopanym dole. Szpital był ogrodzony
siatką, a nagie ciała umarłych wyrzucano na mróz, żeby zesztywniały.
Zbieraliśmy te ciała na sanki o świcie i wieźliśmy je pod cerkiew. W
cerkwi od dawna nie odprawiały się nabożeństwa. Zrobiono tam magazyn
kołchozowy. W odległości ok. 100 m na zachód od cerkwi był duży dół,
wykopany jesienią. Kiedy zaczynałem tę robotę, już były tam ciała. My
codziennie dokładaliśmy tam nowe, nakrywaliśmy brezentem i zasypywali
śniegiem. W styczniu wywoziliśmy ok. 10 ciał, ale w lutym śmiertelność
wzrosła już do 30. I musieliśmy wozić 2 razy. Pamiętam jak konwojent
mówił, żeby szczelnie układać zwłoki, bo musi być miejsce i dla nas. Ale
trudne to było zadanie układać zamarznięte i skurczone szkielety.
Potem pracowałem w obrębie baraków.
Dokuczał głód, chłód i wszy. 9 maja o świcie ogłoszono alarm. Wyprowadzono
cały obóz na plac i ustawiono czwórkami. Polaków osobno i Niemców
osobno. I tak przez dwie godziny staliśmy na 10-cio stopniowym mrozie,
czekając na przyjazd jakiegoś ważnego majora. Kiedy przyjechał i wygłosił
przemowę, nasza radość była wielka. Ale okazało się, że przedwczesna.
Mianowicie oznajmił, że wojna skończyła się i niedługo pojedziemy do
domów. Niestety, czekaliśmy na tę chwilę jeszcze 10 miesięcy.
Na składzie pracowałem do połowy maja 1945
r., aż prawie całkiem opadłem z sił. Byłem tak wycieńczony, że widziałem
już gwiazdki, a w uszach słyszałem tylko dźwięk dzwonu. Prawie straciłem
wzrok i słuch. A nogi miałem w kolanach tak podkurczone, że nie mogłem
chodzić. Nie wstawałem przez kilka dni, a kiedy poszedłem do lekarki,
okazało się, że ważę 48 kg. Potem zostałem skierowany do leśnego obozu.
Do leśnego obozu szliśmy dwa dni. Po
drodze mijaliśmy trzy opuszczone obozy z pozapadałymi już dachami. W
jednym z tych obozów zrobiliśmy nocleg - do naszego było jeszcze 12 km.
Dwóch z naszej grupy, z tyłu niosło prowiant i zjedli wszystko po drodze.
Tak, że dwa dni nic nie jadłem. 28 maja wieczorem doszliśmy do leśnego
obozu. I znowu było przesłuchanie i rewizja, jak przy każdej zmianie.
Czekając na swoją kolej, usiadłem na ławeczce, ledwie łapiąc oddech.
Przyszli wszyscy, którzy byli wcześniej w obozie z Drelowa, z sąsiednich
wiosek. Przyszedł też mój teść Michał Kowalczuk, aresztowany razem ze mną.
Dał mi kawałek chleba. I pamiętam jak mi smakował, kiedy go jadłem i jak
leciały mi łzy. Jeden z Drelowa Wiktor Marciniuk powiedział do teścia:
„Już nic z niego nie będzie”... Przez dwa miesiące leżałem w szpitalu
leśnym.
Święta Bożego Narodzenia 1944 r. spędzone
w obozie w Niegolsku były smutne i ponure. Natomiast w 1945 r. zupełnie
inne. W jednym z baraków odbyła się Msza św., którą odprawił polski i
niemiecki ksiądz. Było prawie tak, jak w kraju rodzinnym, ze spowiedzią
powszechną, kazaniem wygłoszonym przez polskiego księdza i Komunią z
małych kosteczek chleba. Później śpiewaliśmy kolędy. Ksiądz ten później
był na parafii w Kąkolewnicy i tam zmarł.
Wreszcie nadszedł upragniony dzień wyjazdu
do domu. Był to 2 marca 1946 r. Jechaliśmy 4 doby i byliśmy bardzo
zdziwieni, kiedy dojechaliśmy do Terespola, a później do Białej
Podlaskiej. A ludzie witali nas życzliwie, przynosili jedzenie.
Myśleliśmy, że tutaj jest tak jak w Rosji - bieda i nic nie ma. W Białej
Podl. byliśmy 6 marca wieczorem. Akurat jechał pociąg w kierunku
Międzyrzeca, więc ja z kolegą wskoczyliśmy do niego, aby być jak
najszybciej w domu. Okazało się, że pociąg nie zatrzymuje się w
Międzyrzecu. Mój kolega szybko zdecydował się i wyskoczył w biegu, jeszcze
przed Międzyrzecem. A ja dojechałem do Miś i tam również w biegu
wyskoczyłem do rowu zasypanego śniegiem. Stamtąd pieszo poszedłem do domu.
Dotarłem jeszcze w nocy. Zapukałem w okno, a żona nie mogła uwierzyć, że
wróciłem. Powitała mnie serdecznie, razem z córeczką Marysią, która miała
20 miesięcy. Nie znała mnie i bardzo się przestraszyła...
|